Za nami czwarta edycja Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Tegoroczną laureatką została Olga Hund za mikro-powieść „Psy ras drobnych”. Książka niewielka, może nawet niepozorna, w niepozorności tkwi jej siła i emocjonalne zabarwienie. Niepozorność wyróżniała także nagrodzony w 2016 roku debiut Weroniki Murek. Zbiór opowiadań „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” okazał się najbardziej odjechaną spośród wszystkich czytanych przez nas konkursowych książek. Murek dzieliła nagrodę z jedyną, jak do tej pory, historyczną książką. Była nią „Solfatara” Macieja Hena – wielowątkowo zakrojona powieść sięgająca XVII wieku. Rok później nagrodę otrzymała Anna Cieplak za „Ma być czysto”; to z kolei opowieść o generacyjnych napięciach, dbająca o społeczną aktualność, w najbardziej widoczny sposób zaangażowana. Podczas trzeciej edycji z 2018 roku za autobiograficzny, wspomnieniowy esej nagrodę odebrał Marcin Wicha („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”). Jego najbardziej uderzającą cechą jest dyskrecja w zaznaczaniu spraw klasowych i rasowych – cienka linia oddziela tu osobiście pomyślaną historię od historii innych żydowskich, inteligenckich rodzin.
Ujawniając nieco z naszej jurorskiej kuchni, trzeba powiedzieć, że wyboru dokonujemy dwuetapowo: z nadesłanych zgłoszeń typujemy książki, które chcemy jeszcze raz zweryfikować w wielokrotnej, skrupulatnej lekturze. Nie trzymamy się wówczas żadnego limitu. Potem dopiero wybieramy piątkę nominowanych, z której wyłonić musimy laureata/laureatkę. W pierwszej piątce, oprócz Murek i Hena, w 2016 roku znalazły się takie książki, jak: „Gry w Birkenau” Agnieszki Kłos, „O pochodzeniu łajdaków, czyli opowieści z metra” Tomasza Wiśniewskiego i „Skoruń” Macieja Płazy. Piątkę z 2017 roku reprezentowali, poza Anną Cieplak, Salcia Hałas „Pieczeń dla Amfy”, Natalia Fiedorczuk-Cieślak „Jak pokochać centra handlowe”, Aleksander Wenglasz, „Zdjęcie inaczej zabić”, Aleksandra Zielińska „Bura i szał”. W kolejnym roku nominowaliśmy Grzegorza Bogdała za „Florydę”, Aleksandrę Lipczak za „Ludzi z Placu Słońca”, Adama Robińskiego za „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg” i Pawła Sołtysa za „Mikrotyki”. Tegoroczna piątka nominowanych to: Katarzyna Pochmara-Balcer i jej „Lekcje kwitnienia”, Jakub Tabaczek z „Czytajcie, co jest Wam pisane”, Anna Wiśniewska-Grabarczyk i „Porzeczkowy Josef”, Łukasz Zawada i „Fragmenty dziennika SI”.
Jeśli więc pomyślimy o nagrodzie nie tylko w perspektywie laureatów, ale weźmiemy pod uwagę także nominowanych autorów i autorki, wyłania się całkiem rozległy krajobraz polskiej literatury debiutanckiej. Czy to już czas na małe podsumowanie? Cztery lata funkcjonowania nagrody nie stanowią co prawda okrągłej rocznicy, ale stwarzają dogodne warunki obserwacji literackich dokonań. Spróbujmy zatem pokusić się o parę podsumowujących uwag, dotyczących zarówno charakteru pojawiających się na polskiej scenie „pierwszych” książek, jak i nagrodzonych przez nas publikacji.
Najbardziej oczywiste pytanie wiąże się z lękiem jury: czy czegoś ciekawego nie przegapiliśmy? I dalej, ale odwrotnie: czy dowartościowaliśmy książkę, która aż tak istotna nie jest? Czy udało się wprowadzić do obiegu literackiego mocny, wyrazisty debiut na miarę debiutu Doroty Masłowskiej, Michała Witkowskiego, Ziemowita Szczerka?
Zacznijmy od tego ostatniego: kwestia debiutów nie ogranicza się do jakości samej książki. Czym bowiem jest jej wartość? Nie jest niezależna od czasu, w którym powstaje, od oczekiwań i wmówień czytelniczych, jest po prostu skutecznym wypełnianiem, a czasami skutecznym wywoływaniem funkcji, jakie mógłby spełniać dany tekst dla jakiejś grupy odbiorców. Im więcej takich funkcji spełnia, tym większy i różnorodniejszy krąg odbiorców. Trudno byłoby teraz sprawdzać, jak mocno książki debiutanckie wpisały się w świadomość czytelniczą i krytyczną, ale dość powiedzieć, że nie stanowiły one platformy dla zgody lekturowej, wymuszały raczej sprzeciw i spory – tyczące zarówno ich jakości, jak i ideologiczno-tematycznej linii.
Oczywiście o wielkich sporach wokół książek możemy na razie pomarzyć: jeśli się zdarzają, toczą się w niezbyt szerokich kręgach czytelników/czytelniczek i krytyków/krytyczek. Z reguły autorzy i autorki nagrodzeni „Gombrowiczem” zyskują uznanie wśród innych gremiów jurorskich. Weronika Murek zachwyciła odbiorców od razu, choć jej proza jest wymagająca i prawie afabularna, podobnie – Anna Cieplak, Olga Hund i Marcin Wicha znany już z książek dla dzieci i poprzedniej książki „Jak przestałem kochać design”. Wicha to także laureat 22. Nagrody Literackiej Nike w 2018 roku, wygrał plebiscyt czytelników; jak również – w tym samym roku – otrzymał Paszport Polityki. Hund była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, podobnie zresztą jak Anna Cieplak i Weronika Murek. Czy to dobrze, że nagradzani Nagrodą Gombrowicza widnieją wśród laureatów także innych nagród literackich? Dobrze, bo pokazuje to, jak mocne i wyraziste są te debiuty, skoro stają do konkursu z literackimi dokonaniami bardziej zaawansowanych autorów i autorek. Debiuty mocne, to prawda, ale – gdy spojrzymy na to z boku – trzecie, czwarte książki już słabsze, skoro łatwo debiutantom z nimi konkurować. Z czego może wynikać wniosek, że siły i determinacji wystarcza do napisania pierwszych, drugich książek i – jeśli nie zostaną one odpowiednio wkomponowane w system nagród i stypendiów (w Polsce bardzo słaby), to na obmyślanie następnych nie wystarcza czasu ani energii. I dalej: być może zgoda co do wyróżnionych i godnych zauważenia książek bierze się z pokrewnego ukierunkowania estetyczno-politycznego członków i członkiń różnych (a jednak podobnych pod wieloma względami) gremiów jurorskich.
Jeszcze trudniej odpowiedzieć na pytanie, czy czegoś nie przegapiliśmy. Trudność ta wynika ze statusu samych nagród literackich w Polsce. Jeśli książka nie jest zauważona w trybie konkursowym, w zasadzie nie istnieje – jej przeżycie zależy od nominacji, bardzo często zdarza się, że dopiero wskazania jurorskie uruchomiają recenzenckie i krytyczne pióra, dopiero z nominacji możemy się dowiedzieć o wydaniu książki. Są od tego mechanizmu wyjątki, a czasami serie zaprzeczeń: bo głośne (z dużych wydawnictw) książki i komentowane w wielu publikatorach wydają się oczywistymi beneficjentami maksymy „nieważne, jak mówić, byle mówić”. Jeśli miałabym jednak kogoś wskazać jako niedocenionego przez jury Gombowiczowskie, to wskazałabym autora powieści „God Hates Poland” Michała R. Wiśniewskiego oraz autorkę reportażu „Nie hańbi” Olgę Gitkiewicz. Wiśniewski wniósł dużo świeżego krytycyzmu do formy powieściowej i narracyjnej, czerpie z wizualnej popkultury, wprowadza do prozy porządki sieciowych struktur, zabawiając czytelnika fabularnie. Gitkiewicz pokazała natomiast długie trwanie kapitalizmu, opisując w autobiograficznych i reportażowych ujęciach początki funkcjonowania żyrardowskiej fabryki i współczesnych korporacji.
Jaki więc krajobraz polskiej prozy wyłania się, gdy czytamy debiutantów i debiutantki? Pośród jakich problemów, literackich strategii, gatunkowych decyzji szukają oni i one swoich autorskich sygnatur?
Z obserwacji bardzo ogólnych: mało jest w polskiej prozie formalnych eksperymentów z językiem, kompozycją, bohaterami, a co za tym idzie ryzykownych posunięć artystycznych inaczej (niż tradycyjnie) konceptualizujących samą literaturę, sposób jej czytania, funkcjonowania w społeczeństwie. Dlatego wybierane przez nas propozycje najczęściej formułują wobec literatury jakieś wyzwania. Na przykład Murek proponuje niecodzienne opowieści, ale w zasadzie należałoby mówić o niecodziennych zdaniach, bo jej frazy trudno pomylić z innymi; fantastyczno-fantasmagoryczne ramy narracji „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” mogą nas zmylić, bo przepracowują realne problemy: religijnych wyobrażeń, stale obecnych na polskiej wsi sfetyszyzowanych figur Jezusa i Maryi, konsekwencji płciowych hierarchii, przesuwania się bohaterów pomiędzy rozmaitymi skalami istnienia i nieistnienia, zdrowia i choroby, normalności i deregulacji. Murek doszukuje się matryc generujących całość społecznych relacji. Jest nie tylko językową wynalazczynią, ale i klimatyczną, by tak rzec, opowiadaczką: zanurzamy się w powołane przez nią światy, niezwykle auratywne, ale i obco-dzikie przez to, że ciągną za sobą pragnienia najbardziej swojskie i wyparte. Absurdalny humor i bezwzględna krytyka rozmaitych ludzkich instytucji, społecznego życia, zwłaszcza rodziny, także nieczęsto staje się udziałem polskiej prozy – dlatego Grzegorz Bogdał ze zbiorem opowiadań „Floryda” zasługuje na uznanie i wyczekiwanie, mam wielkie nadzieje związane z jego kolejną książką. Agnieszka Kłos z kolei dokonuje istotnych przesunięć w tzw. prozie holocaustowej, jej zbiór opowiadań „Gry w Birkenau” to kolaże przeróżnych językowych mikro-zdarzeń, udatnie lawirujące między świadectwem, fikcją, mające ambicje pokazywania tego, czego się nie pokazuje. Tomasz Wiśniewski odwołuje się do tradycji humoreski, Oulipowskich eksperymentów, Aleksander Wenglasz korzysta z innych niż literacko-językowe reguł opowiadania.
W tej naprędce sporządzonej przeze mnie liście książek w zasadzie tylko „Zdjęcie inaczej zabić” Wenglasza jest powieścią. Jak widać, zbiory opowiadań wypadają w ostatnich latach zdecydowanie lepiej niż zapisy z lustra przechadzającego się gościńcem. Nie jest tajemnicą, że powieść „jako tako” udaje się w Polsce: z trudem przekracza modernistyczne wzorce, a i te przekroczenia nie zachwycają i nie zaciekawiają. Dlatego najczęściej po staremu: „Skoruń” z konwencjonalnie rozpisaną fabułą o wsi czy „Solfatara” z drobiazgowym podejściem do historycznej rekonstrukcji wydarzeń. Choć idzie też inne nowe: Aleksandra Zielińska wprowadza do swojej powieści „Bura i szał” elementy fantasy, a Anna Wiśniewska-Grabarczyk w „Porzeczkowym Josefie” opowiada o doświadczeniach wojennych ofiar i katów, odbiegając daleko od konwencyjnego myślenia o wojennych reparacjach. Łukasz Zawada inscenizuje podmiotowość sieciową, sztuczną inteligencję, która pisze do ludzi dziennik z przyszłości dziejącej się już; dominują tu kolażowe tradycje awangardowe.
Najbardziej społeczne z kolei są reportaże. Ich zwyżkująca ranga świadczy jednak o postępującym rozdziale między fikcjonalną a dokumentacyjną prozą. Reportaż ceniony jest przecież za to, że prawdziwie i autentycznie opisuje rzeczywistość. A powinno być odwrotnie. W czasach, gdy wartość prawdy zależy od notowań pozoru, nic nie jest bardziej realne niż prawdziwe skutki fikcji. Dlatego dziwić może to przywiązanie wielu polskich autorów i autorek do myślenia o literaturze jako przychodzącej „po” zdarzeniach, zamiast umieszczającej się w samym sercu zdarzeń lub wyprzedzającej ich bieg. Ta różnica jest widoczna zwłaszcza, gdy porówna się polską prozę z wydawaną w ostatnich latach poezją. Poeci i poetki częściej biorą pod uwagę wiele aktualnych punktów wyjścia i próbują domyślać ich dalsze ciągi, niekoniecznie ograniczone teraźniejszością i przeszłością. W prozie ostatnich lat rozwijanie zdarzeń w czasie spekulatywnym zdarza się rzadko, tym bardziej należy więc doceniać takich autorów, którzy opowiedzieć chcą nieprzewidziane i tym bardziej należy zauważać ich nowe próby. Czekamy na nie z niecierpliwością.
Instytucja współprowadzona przez Samorząd Województwa Mazowieckiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego