Przedwczoraj zmarła Rosa María Brenca, wieloletnia żona, a później wdowa po Alejandro Rússovichu, jednym z najlepszych przyjaciół Witolda Gombrowicza z czasów, które spędził w Argentynie. Jako żona Alejandra przez wiele lat utrzymywała z autorem Trans-Atlantyku również ona bliski kontakt, czasami ciepły, chyba zawsze intensywny, choć nie pozbawiony pewnych napięć. To ona przepisała oryginał autotłumaczenia na hiszpański Ślubu dla wydawnictwa EAM. Właśnie dzięki temu, poznała Alejandra, współtłumacza dzieła i odpowiedzialnego za dostarczenie tekstu temu wydawnictwu specjalizującemu się w muzyce. Teraz, wraz z jej śmiercią, umiera także jedno z ostatnich pozostałych powiązań z Witoldo, z Argentyńskim Gombrowiczem. W tym charakterze poznałem ją i chociaż spędziliśmy dużo godzin na rozmowach o latach czterdziestych, literaturze i spotkaniach z ekstrawaganckim Polakiem, który bezpośrednio lub pośrednio tak bardzo naznaczył jej życie, nasza przyjaźń rosła zostawiając to wszystko na drugim planie, aby skupić się na sobie. Była to przyjaźń transoceaniczna, o niewielkiej częstotliwości, ale o wielkim przywiązaniu - jak sądzę - wzajemnym. To była przyjaźń z pięćdziesięcioletnią różnicą wieku, wypełnianą listami, a następnie dniami rozmów głównie w jej mieszkaniu, przy mate i tucumańskich pierożkach i z zawsze nowymi niespodziankami dla młodego badacza, którym wtedy byłem. Można śmiało powiedzieć, że Rosa María świeciła własnym światłem: dobrze wykształcona jak na kobietę urodzoną w 1927 roku, poliglotka, tłumacz esejów, wieloletni pracownik na Wydziale Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie UNICEN w Olavarría, publikowała książki i artykuły na temat językoznawstwa i logopedii już nawet po osiemdziesiątce. Wśród wielu innych rzeczy, które o niej wiem, zresztą to chyba nie najistotniejsze.
Ale ten tekst nie ma zamiaru być nekrologiem, a raczej wspomnieniem, publicznym szkicem wspomnienia, które trwa już od lat i będzie trwać o wiele więcej, tak samo jak pamięć tych, którzy ją znaliśmy i kochali. Dlatego też następnie pozwolę sobie na krótkie wspomnienie naszych spotkań. Nikt nie musi tego czytać. To mój mały hołd dla Rosy Marii, dowód skromnego podziękowania. Jestem jej to winien. A sobie też.
Spotkaliśmy się w 2004 roku, byłem w Buenos Aires zbierając materiały do mojej pracy doktorskiej na temat odbioru Gombrowicza w Argentynie. Ktoś przekazał mi kontakt, którego najbardziej potrzebowałem, Alejandra Rússovicha. Zadzwoniłem do niego i po kilku godzinach już tam oboje czekali na mnie w swoim mieszkaniu w dzielnicy Caballito, miejscu tylu spotkań Gombrowicza z rodziną Rússovich w latach 50. Pokazali mi słynny ilustrowany motywami ze swoich dzieł nocnik, który Gombrowicz podarował swojemu chrześniakowi Adrianowi, pierworodnemu Rússovichów, w dniu jego chrztu. Trzymali go w plastikowej torbie na szafie w pokoju. (Raptem Rosa María zaczyna opowiadać, ile wycierpiała tego dnia, bojąc się odejścia jakiejś prowokacji ze strony Polaka w kościele. Na szczęście prowokacją był tylko właśnie ten zabawny nocnik. Nic więcej. Wszystko poszło gładko). Rozmawialiśmy, dużo rozmawialiśmy. Spośród wielu materiałów, które zabrałem ze sobą podczas tych spotkań, wspomnę tu kilka kserokopii wykonanych bezpośrednio z oryginału broszury „Aurora”, wściekłej odpowiedzi Gombrowicza na milczenie czasopisma „Sur” po publikacji argentyńskiego tłumaczenia Ferdydurke, w którym zresztą Alejandro też brał udział. Pół wieku po tym wszystkim stary filozof opowiadał mi o hiszpańszczyźnie Witolda, o modulacji jego głosu, ożywił zmienny charakter swego dawnego przyjaciela. Zdanie po zdaniu rozpadł się wyobrażony mit, pojawił się żywy obraz. Pojawiła się również nieoczekiwana przyjaźń między nami.
Kilka lat później zorganizowaliśmy razem z Bożeną Zaboklicką małą wizytę Rússovichów u nas. Alejandro wygłosił niezapomnianą pogadankę na Uniwersytecie w Barcelonie, a następnie spędziliśmy tydzień na północy Katalonii. Chociaż już starsi, nadal byli w dobrej formie. Wiem o tym, ponieważ umieściłem ich na pierwszym piętrze rodzinnego starego domu, więc musieli schodzić po kamiennych schodach o bardzo wysokich stopniach, aby w nocy pójść do łazienki. Ależ się nim wspaniale opiekowałaś, Rosa María: „Załóż bluszin, Alejandro”. Ten argentyński bluejean z przeciągniętą „j”, dżinsowa kurtka tego przyjaznego młodego osiemdziesięcioletniego człowieka, brzmiał bardzo zabawnie w naszych stronach. Pokazałem im nasze piękne jezioro w Banyoles, odwiedziliśmy gotycką starówkę Girony, zjedliśmy paellę w Cadaqués rozmawiając o Dalim.
W 2014 roku wróciłem do Buenos Aires, miałem uczestniczyć w pierwszym Kongresie Gombrowicza. W tym czasie Alejandro już był w kiepskim stanie zdrowotnym, wkrótce potem zmarł. Rosa María była jednym z honorowych gości kongresu. Spotkaliśmy się na obradach i umówiliśmy na wizytę w jej domu. - Ach, ale biuro Alejandra jest w nieładzie, wszystkie jego papiery pomieszane! - skomentowała. - Nie martw się, pomogę ci zrobić porządek - odpowiedziałem natychmiast. Nie krępuje mnie bynajmniej przyznać, że wykazałem się wtedy sprytem. Byłem doskonale świadomy skarbów dla polskiej filologii, które ukrywał ten niewielki pokój. Dwa dni, które spędziliśmy na uporządkowaniu papierów, z udziałem też Nicolasa Hochmana, pamiętam jako jedną z wielkich przygód mojego życia. Wiele ciekawych rzeczy wyszło na jaw. Oryginalny maszynopis argentyńskiego Ślubu z adnotacjami autora. Fotografie z dedykacją i bez. Listy, sześć wspaniałych listów od Gombrowicza do małżeństwa Rússovichów, które Rosa María kazała mi czytać na głos, podczas gdy ona patrzyła gdzieś w górę.
I jedna przygoda prowadziła do drugiej. Poinformowane o cennych materiałach, które znaleźliśmy, Muzeum Gombrowicza we Wsoli skontaktowało się z nią i rozpoczęły się procedury przekazywania dokumentów, zdjęć i przedmiotów. Na mnie i na panią Anię Szczepanek z Muzeum Literatury w Warszawie spadła odpowiedzialność pojechania do Buenos Aires, aby skatalogować i zabrać wszystko do Polski. Trzydniowa wycieczka w grudniowe argentyńskie lato. Moje pierwsze południowe lato, ponieważ moje Buenos Aires składa się z zimna, słońca i chmur zimowych oraz zapachu palonej nafty. Przez cały czas moje szczęście było zabarwione wyrzutami sumienia z powodu tego „świętokradztwa”, które ja przeżyłem niemal jako osobistą zdradę. Rozmawiałem o tym z rodziną Rússovichów i uspokoili mnie. Tacy są właśnie dobrzy ludzie. To były ostatnie dni, kiedy właściwie rozmawialiśmy. Rosa María była już bardzo osłabiona. Nocnik zapakowaliśmy do kartonowego pudełka owinięty dziesiątkami jednorazówek, które dostaliśmy w supermarkecie. Ani ja, ani pani Ania nie wiedzieliśmy, jak przetransportować obiekt przeznaczony do ekspozycji w gablocie muzealnej. Na lotnisku celnik zapytał mnie: - Co mają państwo w pudełku? Wahałem się przez chwilę i odpowiedziałem: - Nocnik. Facet spojrzał na mnie dziwnie i powiedział: - Proszę przejść.
W drugim Kongresie Gombrowicza, który odbył się w ubiegłym roku, Rosa María już nie uczestniczyła. Zachorowała na straszliwą chorobę neurodegeneracyjną (dlaczego choroby te dotykają tak wielu mądrych ludzi, którzy nie powinni zapominać i których nie powinniśmy zapominać?). Nalegałem, żeby ją odwiedzić w parterowym domu, do którego się przeprowadziła, mieszkanie w Caballito bowiem sprzedali. Adrián ostrzegł mnie: - Ona cię nie rozpozna. I rzeczywiście nie rozpoznała mnie. Trudno. Natomiast Gombrowicza wspomniała w kilku słowach, których nie zamierzam tu przytaczać.
Rosa María była niezwykłą osobą w filologicznym znaczeniu tego słowa, tak samo zresztą jak jej Alejandro. Nie będę tu dodawał przymiotników. Dla mnie oboje są wzorem samych najlepszych rzeczy, po prostu darem, który podarowało mi życie. Tak musiałem to napisać. I tak ich zapamiętam.
Pau Freixa Terradas
Barcelona, 13 czerwca 2020
Instytucja współprowadzona przez Samorząd Województwa Mazowieckiego oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego